Lubię oddawać się rozmyślaniom. Moja wyobraźnia sięga daleko i staje się często źródłem duchowych inspiracji. Tym razem chciałbym podzielić się swoim kontemplacyjnym doświadczeniem pewnego, bardzo przyjemnego „nękania”. Jezus nieustannie ze Mną jest. Dzieli moje smutki i radości. Cierpliwie czeka, aż łaskawie dopuszczę Go do swojego życia.
Wstyd się przyznać, ale często zapominam o Jezusie. Codzienne obowiązki zaprzątają moje myśli i koncentrują uwagę. Pośród zwyczajnego zamieszania sprawami bieżącymi mam nieustanne wrażenie, że ktoś za mną chodzi i śledzi to, co robię. Jednocześnie mam poczucie, że czeka na moją uwagę. Chce być zauważony. Kiedy wracam wieczorem do pokoju na chwilę zapada cisza i wtedy Jego obecność staje się namacalna. Zatrzymuję się i mam czas, żeby spojrzeć Mu w oczy. Często przygotowuję się już wtedy do snu. Zaczynam się modlić, bo wiem, że czekał cały dzień, żeby chociaż zamienić jedno słowo.
Mój Wędrowny Jezus robi tyle samo kroków w ciągu dnia co ja. Nie opuszcza mnie na krok. Wiernie czuwa nad moim życiem, czasem i zbawieniem. Trochę mi smutno, że nie poświęcam Mu wystarczająco dużo czasu. Raczej bywam Jego uczniem niż jestem nim naprawdę. Należę do tej grupy ludzi, którzy szli za Jezusem, ale odeszli, gdy zaczął nauczać o chlebie.
Chciałbym, żeby Jezus był moim chlebem powszednim, codziennym pokarmem, najlepszym przyjacielem. Na szczęście tłumaczy mi, że nasza relacja buduje na Jego wierności, a nie na mojej. Ja zapominam, On pamięta. Ja się przewracam, On podtrzymuje. Ja odchodzę, On za mną biegnie. Nierówna to relacja, ale na lepszą mnie nie stać. Liczę tylko na Niego i mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się na dłużej i wtedy porozmawiamy o wieczności.