Ratuj się kto może!

W 2004 roku Oliver Hirschbiegel wyreżyserował film „Upadek”. Opowiadał on o ostatnich dniach Adolfa Hitlera i w jaki sposób III Rzesza radziła sobie w obliczu zbliżającej się klęski. Zwycięstwo aliantów od pewnego czasu było sprawą nieuniknioną. Pytaniem pozostawało jednak to, kiedy nastąpi kapitulacja nazistowskiej machiny wojennej.

Film zrobił na mnie wielkie wrażenie. W mojej pamięci na długo zapisał się obraz bunkru w Berlinie, gdzie Adolf Hitler przebywał ze swoim najbliższym otoczeniem. Na uwagę zasługuje scena, w której dowódcy gromadzą się sokół wodza i pytają o to, co mają robić. Hitler zmęczonym wzrokiem patrzy na mapę Niemiec i zaczyna przesuwać pionki. Problem polega na tym, że za tymi symbolicznymi dywizjami nie kryją się żadne jednostki wojskowe w świecie rzeczywistym. Gra toczy się na papierze. Niektórzy próbują powiedzieć, że to nie ma sensu, ale Hitler jest nieustępliwy. Wydziera się na dowódców, nie wierzy w upadek nazistowskiej potęgi. Grozi im sądem i rozstrzelaniem. Przegania dowódców i pogrąża się w rozpaczy. Ta rozpacz nie jest tylko świadomością klęski, ale tym, że inni przestali wierzyć w geniusz Führera.

Obraz przedstawiony w „Upadku” powtarza się także w życiu. Czasami mam wrażenie, że nikt nie ma odwagi powiedzieć, jak jest naprawdę. Wierzymy w mrzonki o potędze, podczas gdy zbliża się katastrofa. Wysoko i dumnie nosimy głowy jak ambasadorowie jakiegoś imperium. Prawda jednak jest taka, że Titanic nabrał wody, a orkiestra nadal gra. Zasłaniamy się statystykami i ich interpretacją. Mówimy, że jest źle, ale nie jest jeszcze najgorzej. Mamy przecież pomysły, chęci, środki. Przecież nam nie może zdarzyć się pomyłka lub porażka. Co to, to nie! Wszystko robimy dobrze, tylko inni są źli i nam szkodzą. Gdyby nie inni, bylibyśmy inni.

To, co kiedyś było czymś zwykłym, a nawet mizernym, dziś jest sukcesem na miarę wieków. Mówi się nam, że trzeba się cieszyć z tego, co mamy, bo przecież mogło być gorzej. Sztuka w tym teatrze absurdu zmierza do Grande Finale. Niestety ta tragedia ma tylko jedno zakończenie. To los Antygony, Edypa i Prometeusza. Któż by się jednak tym przejmował? Cel zaczyna uświęcać środki. Chodzi przecież o wyniki, o dobre wrażenie, o uratowanie dobrego imienia. Nie ma winnych, nie ma niewinnych, nie ma wizjonerów, nie ma proroków. Zostały ruiny. Piękne i przerażające w swojej pustce. Zieją w przyszłość. Ale któż ją zrozumie? Kto da wiarę?

Nikt tego nie powie wprost, ale w duszy mocno brzmią słowa: „Ratuj się kto może!”.

Inne artykuły autora

O wymiarach ludzkiej cierpliwości

Odkryj wartość kierownictwa duchowego

Kręte drogi niewiary