Przemijają ludzkie idee, nawet najwznioślejsze i wyznaczające najszlachetniejsze cele i kierunki działania. Jedynie Bóg jest wieczny. „Był czas, iż z mojej winy leżałem nad przepaścią piekielną, pogrążony w wielkich ciemnościach, nie znając Boga.…” - krótko przed święceniami kapłańskimi wyznaje z pokorą kleryk Bronisław Markiewicz.
Nagle z jednej kolumny, wbrew wszystkim prawom próżni, dał się słyszeć potężny głos: „Któż jak Mistrz! Nic nad Mistrza!”. Był to głos wodza zastępów niebieskich, który rozbrzmiewał jak grzmot w lesie zwiastujący rozpętanie się burzy. Bronek, dzięki temu zjawisku, przyszedł do siebie.
Atak profesora i jego adeptów nie przyniósł zamierzonego efektu. Stronnicy profesora widma podwinęli nagle ogony pod siebie i rozpierzchli się, uciekając ze wstydem. Wszyscy, jak rozognione rumaki, uciekali niesieni jakimś przerażającym pędem, prosto nad jakieś strome i straszne urwiska, nad przepaść, która dna nie miała. Nic nie było widać, tylko przestrzeń bez granic, na wpół jasną i na wpół ciemną, bez światła i bez koloru. Tak lecieli długo, zawsze na dół, bez końca i pozornie bezgłośnie, bo świst ich gwałtownego pędu rozlegał się wokoło, chociaż w przestrzeni pozaziemskiej nie słychać dźwięku.
Niespodziewana i koszmarna konfrontacja z profesorem, który siał zamieszanie w umysłach młodzieży, zbliżała się do końca. Profesor pozostał sam. Został „zdradzony” przez swoich sympatyków.
W pewnym momencie kilku z jego adeptów odłączyło się od grupy uciekających, a jeden z nich zaatakował go i uderzył pięścią w twarz. Cios był tak szybki, że profesor nie zdążył go odparować i tak silny, że zaczął obracać się wokół własnej osi. Gdy po chwili odzyskał równowagę, zamroczony spojrzał w stronę łodzi. Tam zobaczył Bronka i poza swoim zasięgiem. Wtedy obolały popatrzył w stronę czarnej dziury i zrozpaczony rzucił się ku niej jak po ratunek, ale został pochłonięty, pozostając po tamtej stronie granicy bez powrotu.